Tagi

, ,

Polska wiara i patriotyzm wszystkich niepokoją. Śnią się po nocach, straszą. Chyba każdy żyje pod obrzydliwą presją obrazów religii wyrzuconej na polityczne sztandary i zaprzęgniętej do pociągania wózka z napisem „nasza partia”. Takie sny musiał też mieć Wiktor Rubin, kiedy układał sobie w głowie plan nowego przedstawienia. W spektaklu Karzeł, Down i inne żywioły jest wszystko to, co przetoczyło się przez polskie podwórko w ostatnich latach: brutalność religijnych oskarżeń, opresyjna martyrologia, zawłaszczona i wykorzystana postać mesjasza-zbawiciela, erotyka religijnej dewocji, cynizm duchowych przewodników, heroiczna historia przemieniona w hańbę narodową i bieda, prostacka i dojmująca. Powkładano to w sceny skrajnie brutalne, dyskomfortowe dla widza i aktora, z premedytacją wykorzystujące ohydę, a także skojarzono z perwersyjnymi obrazami upokorzenia chorych, starych i upośledzonych. W sumie się zgadzam, a nawet myślę podobnie. Jeśli się patrzy na dzisiejszą Polskę oczami telewizyjnego widza albo czyta wpisy na portalach, odnajduje się dokładnie takie brutalne i bezwzględne obrazy, takich ludzi i ten styl myślenia. Więc Rubin chyba o tym zrobił swój spektakl.

Ale całość po prostu nie gra. Na wielu poziomach. Po pierwsze, czy teatr jest po to, żeby pokazywać deszcz, kiedy za oknem leje, a kiedy pada śnieg, to lepić na scenie bałwana? Po drugie, brak mu rytmu, logiki, pomysłu na połączenie tysięcznych wątków, obrazów i scen. Po piętnastu minutach wszystkie postaci tej pogmatwanej martyrologicznej sagi zostały już albo zgwałcone, albo związane, albo upaćkane żyzną orną ziemią znajdującą się w jakimś drewnianym pojemniku. Reszta spektaklu to spazmatyczne łapanie się trudnych do uchwycenia sensów. Przez cały czas jedna z postaci biegnie po ruchomej bieżni. Po co? Jest jakąś Eremitką-Samotnicą, która czasami doradza Karłowi-Zbawicielowi, potem on ją stamtąd wyciąga i ona chyba nie jest zadowolona, bo płacze i się wścieka. Ale on powiedział, że jej dni są policzone, więc się biedaczce nie dziwię. Obok dziecka chorego na Zespół Downa, któremu pozwala się odbyć oralny stosunek z kobietą, mamy również amerykańskiego weterana wojennego; najpierw owija się go w amerykańską flagę, a potem w folię – on też po drodze zdąży kogoś zgwałcić. Kiedy nie nosi na sobie flagi, to wdziewa coś w rodzaju mundurka z zegarkami na dewizce przypiętymi tak, jakby były umieszczonymi na piersi medalami. W skrócie: szumy, zlepy, ciągi.

Scenografia i rekwizyty – poza dość ciekawie skonstruowanymi podestami do gry – są feerią zbędnych szczegółów. Nad sceną góruje drewniany balkon, na który aktorzy wchodzą tylko raz i wygłaszają z niego może trzy zdania, a zużyto na tę konstrukcję jedną trzecią sceny. Do tego właśnie rekwizyty: dyndające zegarki, piłka rozpruta nożem, walizka pieniędzy rozsypujących się po scenie, łóżko, na którym przyszły Mesjasz-Jurodiwy spłodzi swoje upośledzone dziecko. Ale kopuluje się tu obficie gdzie popadnie, więc po co ten zbędny hotelowy luksus. Zambruder zakochany w wymalowanej pijaczce nosi śmieszny dres w paski, na który naszyto coś, co przypomina jakby oczy wyłupione ofiarom jego rabunkowych eskapad. U Rubina pełno też zbędnych gestów-symboli. Nie zmieniają one biegu zdarzeń, nie precyzują interpretacji. W pewnym momencie aktorzy zaczynają widzom czyścić buty, w innym ni stąd ni zowąd pijaczka i jej amant chcą się wieszać. Wśród widowni siedzi pani inspicjentka z grubym plikiem kartek. Coś podpowiada, coś mówi, ale w większości kiwa z rezygnacją głową.

2 pop

Z początku rysuje się tu jednak jakaś historia. W dorosłość wchodzi karzeł, syn pijaczki i rozkochanego w niej bandziorka. Jest tort ze świeczkami i karzeł idzie w świat. Spotyka starszą kobietę, która przyjmuje go na pomocnika, ale szybko płodzi z nim dziecko, najpierw oczyszczając mu ciało wilgotną ziemią. Z tego dziwnego związku rodzi się sparaliżowany chłopiec z Zespołem Downa, który po jakimś czasie wstanie i zacznie normalnie rozmawiać oraz stawiać wszystkim zarzuty, że traktowali go jak niepełnosprawnego. Cudowne uzdrowienie następuje za sprawą dziwnego generała tyrana, który jest jedną z centralnych postaci drugiego wątku tej sztuki. Bo w między czasie, to znaczy w czasie kiedy chory chłopiec tapla się w czarnej ziemi i ściera z twarzy kisiel, w który wcześniej włożył głowę (taki gastronomiczny symbol upośledzenia), karzeł wstępuje do armii i po trochu staje się zbawicielem. Wpada w łapy okrutnego generała i jego oficera (to ten z zegarkami zamiast medali). Oglądamy coś w rodzaju obrazów wojny jakby z Goi w połączeniu może trochę z Matką Courage Brechta. Armia wędruje i zbiera łupy – pamiętajmy, że w tym czasie dziecko z Downem cały czas się tapla. Żołnierze gwałcą napotkaną na froncie kobietę. Przyszłemu zbawicielowi próbują wsadzić pistolet w pupę. Chyba bez większego efektu, bo zbawiciel jakoś nie jest zbytnio przestraszony. W końcu ktoś wpada na pomysł, żeby sprawdzić poziom niepełnosprawności Downa. Pokazują mu nagą kobietę, która chętnie godzi się na niezobowiązującą formę terapii. Odbywają stosunek, który (jeśli dobrze zrozumiałem) dokonuje cudu i uzdrawia upośledzonego chłopca. Coś tu rośnie, coś narasta, coś się budzi. Tylko co?

Na pierwszym planie kisiel

Na pierwszym planie kisiel

Z biegiem czasu zbawiciel staje się coraz bardziej jurodiwy i zbawicielski. Mówi o końcu świata, upadku miasta (którego?) – jakby Sodomy i Gomory. Zbawiciel wchodzi na wspomniany już balkon i próbuje coś powiedzieć, ale nie bardzo mu to wychodzi, ponieważ na dole panuje nastrój kopulacyjny. W końcu zaczyna odliczać czas do końca. Okazuje się, że nie tylko do końca świata, ale też do końca spektaklu, co akurat w tym przypadku oznacza mniej więcej taki sam okres. Kiedy doliczył już do 400, wychodzę na siusiu. W korytarzu kątem oka widzę kobietę, która trzyma się za głowę. W toalecie mężczyzna wpada na ścianę, chciał wyjść, ale pomylił kierunki. Wracam, a liczenie trwa przy minimalnej aktywności aktorów. W końcu i chłopiec z Downem zaczyna liczyć (przecież jest już zdrowy!), a po jakimś czasie pisać liczby na wielkiej pleksi niczym teatralny Roman Opałka. Dociera do mnie, że to będzie trwało, aż do ostatniego widza. Wychodzę na dobre, bo przecież ta biedna kobieta wciąż gna po bieżni. I wypiła już całą wodę. A uratować jedną istotę ludzką, to jak świat uratować.

95 pop

Żeby nie było wątpliwości: cały czas podtrzymuję tezę, że Rubin ma rację. Też dochodzę do wniosku, że religię i patriotyzm należy chronić przede wszystkim przed ich najgorętszymi wyznawcami. Kiedy zamykam wieczorem oczy, to stają przede mną obrazy wyjęte z Goi i Boscha. I świat odliczający czas do swego końca. Ale teatr jest po to, by pozostawać w opozycji. Jaki jest cel wrzucać granat do pomieszczenia, w którym ludzie biegają z dynamitem? Bunt nie realizuje się jedynie poprzez krzyk i obrazy chaosu. W świecie rozdartym na strzępy potrzeba krawca, który zszywa. Prowokacją byłby tu teatr stoickiego spokoju, buddyjskiej kontemplacji, niewzruszonej logiki. W końcu każdy z nas żyje w świecie, który sam sobie układa w jakąś spójną logikę, pomimo i wbrew huczącym wokół eksplozjom. Może lepiej pokazać, jak odbywa się to prywatne zszywanie w przestrzeni publicznego rozdarcia.

Michał Lachman

Karzeł, Down i inne żywioły

Jolanta Janiczak

Teatr Nowy, Łódź

Reżyseria i opracowanie muzyczne: Wiktor Rubin

Dramaturgia: Jolanta Janiczak

Scenografia: Małgorzata Szydłowska

Kostiumy: Dorota Nawrot

Reżyseria światła: Bartosz Nalazek

Inspicjentka: Hanna Molenda

Występują: Beata Kolak, Mirosława Olbińska,Aleksandra Padzikowska (gościnnie), Katarzyna Żuk, Michał Bieliński, Daniel Chryc (gościnnie), Mateusz Janicki, Sławomir Sulej, Piotr Trojan

Premiera: 5 grudnia 2012, 5 Międzynarodowy Festiwal Teatralny Boska Komedia w Krakowie); 14 grudnia 2012, Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi